Want to create interactive content? It’s easy in Genially!

Get started free

Jakub Gabała

beata_karminska

Created on April 28, 2021

Start designing with a free template

Discover more than 1500 professional designs like these:

Higher Education Presentation

Psychedelic Presentation

Vaporwave presentation

Geniaflix Presentation

Vintage Mosaic Presentation

Modern Zen Presentation

Newspaper Presentation

Transcript

Jakub Gabała

Koniec świata „Koniec Świata nadejdzie”, tak przepowiedzieli Wielcy Uczeni. „To prawda. Nasze obliczenia dokonane w związku z poprzednimi Końcami nie były błędne. To Koniec Świata się pomylił; tym razem nadejdzie”. Uwierzyli im. Wszyscy. Bez wyjątku. Pewnego dnia samica niewielkiej ryby Gasterosteus aculeatus złożyła ikrę, która następnie została zapłodniona przez samca. Kilkanaście dni później, wraz ze stadkiem wygłodniałych braci i sióstr, narodziła się Ryba. Wszyscy wierzyli, ba, wiedzieli, że coś ni stąd, ni zowąd spadnie z nieba i skończy się Świat. Wszyscy przygotowywali się na Koniec Świata. Mówili: „przecież ktoś musi przeżyć Koniec, to będę ja!”. Wszyscy mieli zaznaczoną datę w kalendarzu – „Koniec Świata” wskazany niedbale narysowanym kółkiem w gąszczu dat imienin, urodzin i świąt bliżej nieokreślonych osób. Wszyscy, bez wyjątku, byli pewni nieomylności Wielkich Uczonych. Początek swego życia Ryba spędziła niezbyt monotonnie. Żywiła się przeważnie planktonem i uciekała przed przeróżnymi drapieżnikami, w tym własnym rodzeństwem. Politycy nawoływali do ogólnych przygotowań. Prasa wydawała „Poradniki Przetrwania” wydrukowane na ładnym, błyszczącym papierze, który podobno miał być wytrzymalszy. W sklepach w związku z rosnącym popytem na materiały pierwszej potrzeby, ceny drastycznie wzrosły. „Pieniądze i tak nie zdadzą się na nic, lepiej je wydać zawczasu” - mówiono. Ryba urosła. Żywiła się niewielkimi skorupiakami, larwami i wszystkimi mniejszymi od niej istotami, które mogła dogonić. Pewnego dnia woda w rzece stała się dziwnie gorzka i mdła, wraz z upływem czasu coraz bardziej. Nie dało się w niej już żyć. W ostatnim momencie wyłowiono Rybę siecią i umieszczono ją w słoiku z czystą wodą.

Ludzie uwijali się jak mrówki, przygotowując się na Koniec Świata. Nikt się nie cieszył, nikt się nie bawił, upadły wszelkie centra rozrywki, zarówno z braku klienteli, jak i pracowników. Wszyscy chodzili posępni. Perspektywa końca świata zawładnęła społeczeństwem w całości. Ryba żyła w słoiku z czystą wodą, raz dziennie karmiona suchą karmą w smaku przypominającą kamyki i gałązki. Mimo wszystko było jej dobrze. Któregoś dnia woda w słoiku poruszyła się, a Ryba znalazła się z powrotem w rodzinnej rzece, tym razem już czystej. Koniec Świata już niedługo. Ludzie się niecierpliwią. Nie lubią czekać. Chcą, żeby coś się działo. Wszyscy siedzą jak na szpilkach. Wyczuwa się napięcie. Ryba po przejściu na inną dietę odżyła. Pływa żwawiej, szybciej, je więcej. Jest szczęśliwa. Czuje, że tak mogłoby być zawsze, że lepiej już być nie może. Panika. Dzień Końca się zbliża. Ludzie przypomnieli sobie o rozrywce. Żałują, że nie zdołali się wszystkim nacieszyć przed Końcem Świata. Ryba żyje pełnią życia. Jest szczęśliwa. Dzień Końca Świata. Panika na ulicach. Wszyscy oczekują najgorszego. Jedni z lękiem i trwogą, inni ze spokojem, a nawet z ciekawością. Napięcie sięga zenitu. Mija cały dzień. Nie ma Końca Świata. Wielcy Uczeni znów obwiniają o ten błąd kogo i co popadnie, jako przyczynę wskazując nawet pogodę, która rzekomo miała zmienić wyniki badań. Ryba płynie w swojej rzece. Żyje w najszczęśliwszym dla siebie okresie niezbyt długiego rybiego życia. W pewnym momencie zauważyła niewielkiego, lecz smacznego skorupiaka unoszącego się gdzieś w mętnej wodzie. Wyczuwając okazję, podpłynęła w jego stronę z całych sił machając ogonem. Dotarła do skorupiaka i całą uwagę skupiła właśnie na nim, nie zauważając olbrzymiej sylwetki za swoim celem. Dopłynęła do niego. I w tym momencie zauważyła swój błąd. Nie była już w stanie zawrócić. W tym momencie zdała sobie sprawę, że straciła szczęście bezpowrotnie. Bezwładnie wpływając między ostre zęby drapieżnika, nim wyzionęła ducha, zdołała jeszcze pomyśleć: „Koniec świata”.

Nec Hercules...? Doigrali się. Prawdę wam mówię, słuchajcie mnie. Sierp można stępić. Wiązkę chrustu strawi ogień. Gwiazd sięgnęliśmy już dawno, nic tam ciekawego nie ma, wielu może potwierdzić. Nic nowego, pustka i strata czasu. Technika stoi na najwyższym poziomie, na równi z setkami lat skrzętnie zdobywanej wiedzy. Państwa nie ma, rządu też nie. Granice nie istnieją, nikt ich nie pilnuje. Wszyscy są równi - kobieta, mężczyzna, bez względu na kolor skóry, poglądy, język czy wyznanie. Raj, rzekłbyś. Utopia? Nie, a wiecie dlaczego? Bo mówię wam, doigrali się. Doigraliśmy się wszyscy. Sięgnęliśmy gwiazd tylko po to, by spaść na ziemię z głośnym chrupnięciem łamanych kości. Każdy jest taki sam, bo nie ma kto wytykać różnic. Jakie ma znaczenie to, czy czyjaś skóra ma taki a nie inny odcień, gdy leży się w ciemnościach, próbując się ukryć przed konsekwencjami popełnionych błędów? W szczególności gdy wspomniane konsekwencje są głodne, a my jesteśmy potencjalnym posiłkiem. A wiecie, jak to było? Kilku z was, widzę, pamięta. Czas zmian już dawno minął dwadzieścia, może trzydzieści lat temu, a piękny to ci on nie był. Do dziś pamiętam: spokojny, sztuczny głos automatu informujący o zbliżającym się zagrożeniu, dający nam „pięć minut na spakowanie się i dotarcie do najbliższego schronu oraz pozostanie tam do czasu zażegnania zagrożenia”. Konstrukcje te nie były może arcydziełem tamtejszej architektury, ale nie zmieniało to faktu, że perspektywa pozostania w domu nikomu się nie uśmiechała. Nikt w końcu nie wiedział, o co chodzi - nie wiadomo nawet, czy to był czyjś żart, może ćwiczenia - ale co rozsądniejsi uporali się z tym szybko i generalnie w większości siedzą dziś wśród nas, mimo że jest nas bardzo niewielu. Tych, którzy nie zdążyli przed zamknięciem śluz, też możemy zobaczyć do dziś. Cóż, ja jakiś czas temu widziałem i ledwie uszedłem z życiem. Nie polecam.

Ale do sedna, bo widzę, że wielu z was ciekawi, jak doszło do takiej sytuacji. Wyobraźcie sobie, jak kiedyś wyglądał świat: doszliśmy do perfekcji. Rozwiązaliśmy problem tragicznych w skutkach zanieczyszczeń, będących odrażającym potomstwem postępowego XIX wieku. Pozbyliśmy się problemów społecznych i konfliktów, właściwych dwudziestemu stuleciu. Cel kolejnych lat był jasny - pozbyć się ubóstwa, chorób i innych trudności, z którymi dawniej nie mógł sobie poradzić nikt. A myśmy tego dokonali. Społeczeństwo doskonałe, faszerowane sloganami, spętane setkami ograniczeń, piękne i wysportowane. A jednak na swój własny, skrzywiony sposób szczęśliwe. Wyszlifowaliśmy ten drogocenny kamień, jakim była nasza cywilizacja. Miał on swoje skazy, odpryski, widać było, że nie obrabiał go mistrz, a jedynie marny uczeń, lecz jedno było pewne - był jedyny i niepowtarzalny, a tym samym najbardziej wartościowy ze wszystkich i wbrew swoim wszystkim wadom piękny. Piękny niczym niewielkie drzewko bonsai, wymagające kunsztu, precyzji i cierpliwości, będące jednak efektem długotrwałego cierpienia rośliny. Co w tym złego, zapytacie? Otóż nie chodziło tu o kwestię tego okazywanego z wątpliwą szczerością szczęścia, ale o samego człowieka. Jak wiecie, przed wydarzeniem, o którym już wam wspominałem, nasz poziom technologiczny umożliwił prawie całkowite zautomatyzowanie ludzkiego życia. Cała ciężka praca, cały trud wkładany w bezsensowne czynności odszedł w niebyt zwalniając wielkie zasoby czasu dla rzeczy pięknych i pożytecznych. Nie trzeba było już powtarzać w kółko żmudnych obowiązków, które nie przynoszą życiu korzyści. Teraz każdy mógł się poświęcić swojej pasji - nauce, sztuce i innym pięknym czy mądrym ideom, zaś źródłem tego spełnienia były automaty. Wyglądały jak każdy człowiek - zamierzeniem ich twórców było nadanie im wyglądu ludzkiego, bo był to jedyny sposób, aby nie budziły na pierwszy rzut oka lęku czy niepewności. Skromny, uśmiechnięty, sympatycznie wyglądający jasny brunet. Jedyną cechą odróżniającą go od nas były srebrzyste, lśniące tęczówki.

Każdy automat miał obowiązek być posłusznym człowiekowi, jednak na wydaniu rozkazów kończyła się możliwość interakcji z jakąkolwiek istotą ludzką. W razie kontaktu stawały na baczność i do czasu oddalenia się człowieka nie robiły nic. Ograniczało to wszelkie nieszczęśliwe wypadki w kontaktach z ludźmi, ale było dość denerwujące - wydawało się, że cię obserwują. Przecież nikt nie wiedział, czy te maszyny myślą. Pomysł był dobry. Nie szkodził nikomu, sprawiał, że ludzie byli szczęśliwi, lecz to nie idea zawiodła, ale zwykła ludzka naiwność. Pozwolę sobie nawet powiedzieć, że czysta głupota. Zastanówcie się nad tym: nie trzeba przecież zła w człowieku; wystarczy nawet niewielka doza bezmyślnej głupoty, aby najlepszy koncept diabli wzięli. A chodziło tu o tak prostą rzecz jak współczucie. Jeden z programistów zajmujących się układaniem setek tysięcy linijek algorytmów dla automatów zasugerował potraktowanie swoich tworów po ludzku - nadania im rozumu. Jednym z jego argumentów była właśnie kwestia współczucia, „żeby potraktować je sprawiedliwie”. Sprawiedliwość - tylko dlatego, że wyglądają jak my? Ciekawe, może pójdzie jeszcze dalej, może zimą będzie dziergał też sweterki dla pomników, którym jest zimno? I pomyśleć, że spośród tylu osiągnięć jednego nam się nie udało - wyplenić właściwej rodzajowi ludzkiemu najzwyklejszej bezmyślności. Oczywiście chodziło tu przede wszystkim o ułatwienie sobie pracy - maszyna decydująca za siebie nie wymaga stosowania przewidzianych od początku algorytmów, lecz uczy się i rozwija. Idea, którą zaprezentował programista, była ciekawa, ale nie do końca przemyślana. Owszem, można obdarzyć maszynę inteligencją, lecz wraz z nią przychodzi wolna wola, która ograniczana jest doświadczeniami i normami etyczno-moralnymi, a i tak nie zawsze. Dlatego też maszyny zaczęły się uczyć. Wiedziały tylko podstawowe rzeczy, zasadnicze relacje między wydarzeniami czy osobami albo rozumienie ciągów przyczynowo-skutkowych, to bowiem otrzymały jako bazę do dalszej nauki. Całe szczęście, że zaliczało się do tego również stwierdzenie „jeśli zabiję człowieka, to stanie się on martwy”, bo empiryczne dochodzenie do tego przez dziesiątki prototypów mogłoby skończyć się dość nieprzyjemnie.

Początki, mimo trudności, przeszły jednak szybko i pierwszy oraz w zasadzie ostatni model myślącego automatu został wypuszczony pod pewnym nadzorem, oczywiście. Dlaczego ostatni, zapytacie? Rozejrzyjcie się; tu, gdzie teraz siedzicie, to, w jakich warunkach żyjecie obecnie - wszystko dzięki temu jednemu automatowi - dalszych, miejmy nadzieję, nikt już więcej nie wyprodukował ani więcej już tego nie zrobi. Wyobraźcie sobie - co zrobili szesnastowieczni francuscy chłopi na wieść o ich panach pławiących się w luksusie, podczas gdy im przychodziło żyć jak niewolnikom? Dokładnie tak - zbuntowali się. Tylko chłopi robili wokół tego tyle szumu, że dopiero za którymś razem im się udało. Tymczasem wspomniany automat najzwyczajniej w świecie uciekł spod nadzoru i skierował się do tajnego wojskowego ośrodka badawczego, którego umiejscowienie odkrył w sobie tylko znany sposób. Tam, umknąwszy straży nastawił na kilka minut zapalnik eksperymentalnego pocisku EMM, mieszanki broni biologicznej i bomby termojądrowej, który zablokował tak, że ludziom pozostało tylko stanąć przed faktem dokonanym. Zaś automat uznał to za zwykłe rozwiązanie trudności. Ot tak, jakby kosił trawnik czy prał bieliznę i beznamiętnie przesunął pudło blokujące drogę do celu. Robotom zawsze będzie brakować empatii. Niezależnie od tego, jak inteligentnie potrafiłyby myśleć, nigdy nie będą w stanie czuć prawdziwych ludzkich emocji. I w taki oto sposób jednym ruchem ostrza gilotyna ścięła głowę praktycznie całej populacji. Jeden chłop przeciwko ponad ośmiu miliardom panów katastrofalnie skuteczniejszy niż ktokolwiek przed nim. A nam, resztce nas, garstce ocalałych, przyszło gnieździć się w schronach, żyć tak dobre kilkanaście lat tylko po to, aby zachować pamięć o rodzaju ludzkim. Niczym szczury na tonącym okręcie, chwytający się wszystkich potencjalnych sposobów przeżycia, wrzuceni w wydarzenia przekraczające znacznie nasze możliwości. Gdy okres potencjalnej kwarantanny przeminął, śluzy otworzyły się, dając nam szansę wyjścia na zewnątrz, w nowy, okrutny świat. Resztę, jak przypuszczam, już znacie. Tu kończy się moja historia.

*** Starszy mężczyzna o krótkich, siwiejących włosach wziął leżącą obok niego manierkę i wysączył z niej łyk aromatycznego napoju o ostrym zapachu. Zamilkł; nikt z jego słuchaczy nie komentował opowieści - wszyscy wiedzieli, że to, co mówił, było prawdą. Siedząc na spróchniałych pniach wokół ogniska rozpalonego wewnątrz zrujnowanego hangaru zdawali sobie doskonale sprawę z czasów, w jakich przyszło im żyć. W pewnej chwili jeden z siedzących w cieniu ludzi wstał powoli, wyprostował się i nie bacząc na wystraszony wzrok sąsiadów zaczął niespiesznie klaskać. - Brawo, mistrzu - powiedział. - Brawo. Chciałbym podziękować ci w imieniu wszystkich tu zebranych za wspaniałą opowieść. Zamilkł, nie czekając na żadną reakcję na swoje nieoczekiwane wystąpienie odwrócił się nagle i odszedł. Jego sylwetka zniknęła w mroku nocy. Zaś jedyne, co zapamiętali zgromadzeni, były srebrzyste, lśniące w blasku ognia tęczówki.